Szybciej, wyżej, dalej… Dokąd? Gdzie leżą granice ludzkich możliwości? Zastanawiamy się nad tym od lat. I kiedy się nam wydaje, że więcej się już naprawdę nie da, i że jest to absolutny szczyt możliwości, zawsze pojawia się ktoś, kto tę magiczną granicę przesuwa. Nie idzie tu o laboratoryjny doping, który niektórym – na szczęście nielicznym – w tym pomaga. W Paryżu trwa właśnie proces okrytego niesławą byłego szefa światowej lekkoatletyki Lamine Diacka, człowieka skorumpowanego, który otaczał specjalną „opieką” dopingowiczów, bo mu się to po prostu opłacało. Mówiąc krótko – brał w łapę. Mam nadzieję, że teraz zostanie sprawiedliwie osądzony i że będzie to także przestrogą dla innych, aby się nie ważyli iść w jego ślady. Wiadomo też doskonale, ile to rekordów padło dzięki postępowi technologicznemu. Wynalazki, które wyniosły człowieka w kosmos, pozwoliły mistrzom sportu pokonywać nieosiągalne dotąd bariery. Bieżnie, skocznie, tyczki, obuwie… Materiały użyte do ich wykonania wyszły przecież z laboratoriów, które pracowały na potrzeby lotów ku gwiazdom. To pomagało. I to jak! Ale ja mam teraz na myśli możliwości ciała ludzkiego, które nadal kryje ogromne – i niewykorzystane – zasoby. I zastanawiam się nad tym, czy granice ludzkich możliwości to granice absurdu? Może tak myślimy dziś. A jutro? Dlaczego zaczęłam nad tym rozmyślać? Właśnie przeczytałam, że Robert Lewandowski – w trosce o jak najlepszą kondycję – wybiera nawet bok, na którym śpi, aby nie obciążać serca. Tak, tak. Pewnie przeciętny Nowak czy Kowalski takimi „głupstwami” nawet sobie głowy nie zawraca. Ale coś w tym jest, bo Lewandowski, co skrzętnie odnotowano, osiągnął ostatnio na boisku sprinterską prędkość 34,8 kilometra na godzinę! A co jeszcze zadziałać może dopingująco? Nie uwierzycie. Okazuje się właśnie, że do tych środków zaliczyć też można… czas pandemii. Zamknięci w swych domach mistrzowie nagle poczuli bowiem, że czegoś bardzo im brakuje. Teraz są podobno tak złaknieni uprawiania sportu, że tylko czekać, jak zacznie się czas masowego bicia rekordów. Niech no tylko otworzą się bramy sal sportowych i stadionów. A publiczność, która też już z ogromną niecierpliwością czeka na sportowe widowiska, będzie ich z pewnością do tego zagrzewać. Gdy piłkarze wracali na boiska po koronawirusowej przerwie, bardzo obawiano się tego, w jakiej będą kondycji. Bano się, że będą urazy, kontuzje… I cóż stwierdzono? Otóż Cristiano Ronaldo – przebadany przez lekarzy po owej przymusowej kwarantannie – wprawił ich w… osłupienie. W takiej był formie! Bo, jak się okazało, nic a nic mu to nie zaszkodziło. A kiedy jeszcze Portugalczyk na swój profil na Instagramie wrzucił zdjęcie, na którym popisał się atletyczną budową ciała, to naocznie przekonać się można było, że jest naprawdę gotów, aby wracać do gry. I… że wart jest tych pieniędzy, jakie zarabia. Bo – o czym poinformował ostatnio magazyn „Forbes” – jest on pierwszym w historii piłkarzem, który w czasie swej kariery zarobił miliard dolarów. Na zdjęciu: Jemu przymusowa kwarantanna na pewno nie zaszkodziła. Cristiano Ronaldo nadal jest w znakomitej formie. Fot. PressFocus
Granice ludzkich możliwości 1984 Filmy ONLINE sv-SK Zdarma DABING. Kliknutím na odkaz níže si můžete prohlédnout celý film Granice ludzkich możliwości a mnoho z nich bude vydáno v roce 1984. Chcete vědět o film Granice ludzkich możliwości? Přečtěte si tuto recenzi a sledujte 🎫Stało się. Eliud Kipchoge potrzebował mniej niż dwóch godzin, by przebiec dystans 42,195 km. I ustanowił rekord świata osobliwy – nie zostanie on uznany, a zarazem przyćmi chyba wszystkie tegoroczne wyczyny sportowe. Nie wiadomo właściwie, dlaczego ludzkość obsesyjnie marzyła o pokonaniu maratonu akurat w czasie poniżej dwóch godzin. To 120 minut lub 7200 sekund – liczby okrągłe, ale wraz z poprawianiem kolejnych rekordów długodystansowcy mijali inne równie okrągłe, np. 7500, 7400 czy 7300, a one niczyjej wyobraźni nie porywały. Nikt nie nazywał ich również „psychologiczną” ani „magiczną barierą do pokonania”. Jeśli się zastanowić nad merytoryczną zawartością tego określenia, może zabrzmieć ono trochę absurdalnie. Dlaczego niby zejście poniżej granicy dwóch godzin miałoby dla sportowca stanowić wyzwanie mentalnie poważniejsze niż zejście poniżej, powiedzmy, dwóch godzin i 18 sekund? Dlaczego na wykresach giełdowych czy tabelach z kursami walut także widzimy jakieś wyimaginowane „psychologiczne bariery”, zawsze związane z okrągłymi liczbami? A jednak w sporcie one rzeczywiście istnieją. Przed dekadami biegacze tęsknili za sforsowaniem innej abstrakcyjnej granicy – przebiegnięcia mili w czasie poniżej czterech minut, czyli 240 sekund. Uchodziła za nieosiągalną, więc przekroczenie jej przez Rogera Bannistera magazyn „Sports Illustrated” obwołał „największym wyczynem XX wieku”. Gdy jednak Brytyjczykowi się udało, w następnych trzech latach barierę złamało… 17 innych długodystansowców. Nie nastąpił wtedy żaden skok w metodach treningowych, nie zmieniły się bieżnie ani sprzęt, ludzkie geny również nie zdążyłyby wyewoluować w kierunku gepardzich. Inni atleci usłyszeli po prostu komunikat „ty też możesz to zrobić”, wyczyn stulecia szybko zmalał do oczywistego celu dla każdego w czołówce. Można przypuszczać, że istotnie pękła bariera psychologiczna. Daniel Coyle, cytowany już przeze mnie autor „Kodu talentu”, przywołuje więcej dowodów, że jeśli przełomu dokona pojedynczy sportowiec, to potrafi natchnąć wielu mu podobnych. Opowiada o golfistkach z Korei Południowej, które przypuściły zmasowany atak na czołówkę w 1998 r., po bezprecedensowym dla zawodniczek z tego kraju sukcesie odniesionym przez niejaką Se Ri Pak, czy Annie Kurnikowej, która natchnęła tabuny rodaczek, gdy jako niepełnoletnia tenisistka wtargnęła do półfinału Wimbledonu. „Talent rozprzestrzenia się jak mlecze po podmiejskich ogródkach. Jeden podmuch przynosi wiele kwiatów”. Czy zatem powinniśmy zakładać, że wkrótce zaczniemy oklaskiwać całe stada następców Kipchoge, który zresztą wspominał, że w swoim pościgu za niemożliwym inspirował się Bannisterem? Odpowiedź nie jest prosta, ponieważ oba biegowe rekordy oddziela wieczność. Gdy swój ustanawiał w 1954 roku Brytyjczyk, jako młody lekarz rano miał jeszcze dyżur w szpitalu i dopiero w południe wsiadł w pociąg do Oxfordu, by stanąć na starcie. Zwykły chudzielec sporo ćwiczył, więc był szybki. Tymczasem Kenijczyka poniosły dzisiaj potęga współczesnej technologii, nauki, wątpliwych praktyk Nike oraz majątek kontrowersyjnego, delikatnie mówiąc, multimiliardera Jima Ratcliffe’a. Długo by opisywać, ile mózgów oraz mięśni pracowało na wyczyn Kipchoge. Buty z oddającą energię wkładką z włókna węglowego; aerodynamiczne tunele osłaniające od wiatru; zmieniający się jak w sztafecie inni wybitni długodystansowcy zredukowani do rólek „zająców”, którzy przyspieszają bieg (nie podoba mi się, że do polszczyzny przeniknął „pacemaker”, nasze słowo ładniejsze); podawane przez rowerzystów napoje, w tym ponoć najwydajniejszy wyprodukowany izotonik; wyświetlana na ziemi kreska pozwalająca Kenijczykowi kontrolować tempo; towarzysząca mu na zawodach pierwszy raz w życiu żona i dzieci. Tym razem w głowach atletów niekoniecznie natychmiast zaświtało „ja też mogę to zrobić”. Wykorzystano całą dostępną wiedzę, zainwestowano ocean pieniędzy, spektakl spowiły też wątki związane z zakazanym wspomaganiem – o wielu przeczytacie w świetnym tekście Łukasza Jachimiaka i zatrzęsieniu innych materiałów we wszystkich językach globu, bo widowisko podekscytowało całą ludzkość. Sam Kipchoge porównał swoje kroki do tych, które po wylądowaniu na Księżycu wykonał astronauta Neil Armstrong. Władze lekkoatletyczne uważają inaczej, rekordu nie uznają. Opisane wyżej okoliczności łamią bowiem regulamin w wielu punktach, poza tym Kenijczyk nie brał udziału w normalnej rywalizacji. Wielu ekspertów, również aktywnych znakomitych lekkoatletów, wyczuwa w wiedeńskiej imprezie fetor przekrętu, zorganizowanej dla marketingowych potrzeb cyrkowej sztuczki mającej niewiele wspólnego z prawdziwym sportem. Sam chętnie napisałbym, że Kipchoge wygrał na dopingu, ale czuję, że mimo wszystko obraziłbym fenomenalnego atletę, który zasługuje na szacunek i podziw. Nikt tutaj nikogo nie oszukiwał, całą (miejmy nadzieję) operację przeprowadzono jawnie, zresztą hegemonii bohatera nad resztą biegowej stawki nie sposób zakwestionować – posiada również oficjalny rekord, wygrał 12 z 13 przebiegniętych w karierze maratonów, raz dotarł do mety jako wicelider. Reprezentuje szczytowy sportowy kunszt. Można co najwyżej żałować ewentualnych następców, którzy psychologiczną barierę przełamią – o ile ktokolwiek przed nim tego dokona, być może tylko hipotetyzujemy – w normalnej rywalizacji. Kipchoge w pewnym sensie odebrał im przejście do legendy. W harmidrze składanych obecnie mistrzowi hołdów niewielu bowiem usłyszy lub uzna za zasadniczo ważne, że padł rekord jedynie nieoficjalny. Gdy pojawią się odpowiednio zdeterminowani sponsorzy z budżetem bez dna, jak szefowie Nike czy Ratcliffe, mają pełną wolność zignorowania obowiązujących reguł gry. Wymyślą sobie własne. Zmierzają w końcu ku celowi donioślejszemu niż sport, pragną przekraczać granice ludzkich możliwości. I widownia to kupi. Przecież Kipchoge nie poleciał na lekkoatletyczne mistrzostwa świata, wolał igrzyska pod flagą Nike. Dlatego zastanawiałbym – z niejakim niepokojem – czy alternatywnych sportowych aren nie przybędzie. Czy nie czeka nas nawet widok sprintera, który namówiony przez obrzydliwie bogatych mecenasów otwarcie się szprycuje, by unieważnić inną „psychologiczną barierę”. I wcale nie oczekuje, że ktoś jego wyczyn opublikuje w oficjalnych tabelach. Można rekord uznać albo nie, i tak nikt mu nie odbierze, że był pierwszy.